Banki co jakiś czas wypuszczają w świat nowe, darmowe konta osobiste, nierzadko z bonusami finansowymi. Mają stać się one prawdziwym hitem i wzlatywać ponad finansową przeciętność. Na początku każda pliszka swój ogon chwali, tak, jak bank szczyci się swoją nowością w ofercie. Niestety, w wielu sytuacjach, po pierwszych wysokich lotach, banki postanawiają podciąć swojej flagowej ofercie skrzydła, która wywija orła i zamienia się w smutnego nielota.
Fety, konfetti, fanfary, euforia i mdlejące kobiety - tak witane są przychodzące na świat nowe rachunki osobiste. Darmowe, z bonusami, pachną nowością i ekskluzywnością. Ludzie zakładają takie konto, i cieszą się świetnymi warunkami przez miesiąc, kwartał czy rok. Aż w końcu przychodzi bank i mówi „koniec zabawy”. Ucina premie, dorzuca opłaty. Skończył się czas głaskania klienta, przyszedł czas na zarabianie na nim.
Tak wygląda cykl życia wielu świetnych ofert w bankach. Oczywiście, bankowcy mogą tłumaczyć się choćby spadkami przychodów odsetkowych i koniecznością wyższych zarobków na opłatach i prowizjach, albo chęcią przesiania klientów aktywnych od tych bardziej biernych. Ale konsumenci mają to do siebie, że jeśli najpierw coś im się daje, a potem zabiera, to prędzej do głowy przyjdą im hasła „skandal” czy „kradzież” niż „rachunek efektywności w banku”.
Porównywarka finansowa Comperia.pl zebrała kilka takich sytuacji z ostatnich lat, kiedy konto wchodziło na rynek z przytupem i wielkim „wow!”, by prędzej czy później obniżyć loty, przekłuć balon oczekiwań, i wypuścić z niego rozczarowania konsumentów.
Za darmo do czasu
O tym, że łaska klientów banków na pstrym koniu jeździ, przekonał się m.in. mBank. Jeszcze do niedawna bank wyłącznie internetowy, był pupilem internautów, szczególnie tych młodych (uczniów, studentów, osób na początku drogi zawodowej). Nie mieli oni bardzo wygórowanych oczekiwań, jedyne, czego chcieli, to podstawowych usług za darmo. Przez długi czas mBank im to dawał w postaci eKonta, więc współpraca była owocna.
Przełomem była niepozorna zmiana w 2011 r. Otóż, bank zaczął wymagać od klientów łącznych płatności kartą w miesiącu na kwotę przynajmniej 100 zł. Przy niespełnieniu tego warunku, pobierał opłatę w wysokości 2 zł. Stała się rzecz zadziwiająca. Choć ani 100 zł szczególnie wygórowanym limitem nie było, ani 2 zł opłatą, która każe odbierać sobie pożywienie od ust, klienci mBanku poczuli się oszukani i zaczęli urządzać niezły raban. Wprowadzenie wymogu podstawowej aktywności w korzystaniu z karty potraktowali jako zamach na ideały, w które wierzyli. Choć inne banki miały dużo wyższe opłaty i sroższe warunki ich ewentualnego obniżenia, mBank strącił się tą niewielką zmianą z tronu banku wyjątkowego do nijakiej grupy „banku jak wszystkie inne”.
Oczywiście, mBank nie jest jedyną instytucją, która dawała klientom darmowe rachunki, by po pewnym czasie od takiej filantropii odstąpić. Inny przykład to choćby Deutsche Bank, który w 2009 r. zaoferował konto dbNET, z m.in. darmowym prowadzeniem rachunku czy wszystkimi bankomatami na świecie za darmo. Do tego karta bezpłatna przy wykonaniu choćby jednej operacji bezgotówkowej w miesiącu.
Po 4 latach bank podmienił jednak ten warunek na konieczność wydania przynajmniej 200 zł, co, choć wciąż wymaganiem wygórowanym nie było (średnia wartość transakcji bezgotówkowych kartą w miesiącu wynosi w Polsce ok. 300 zł), to jednak brzmiało groźniej niż „1 transakcja w miesiącu”. Co gorsze jednak, nawet ci aktywni klienci mieli płacić 1 zł miesięcznie za kartą (5 zł przy niespełnieniu warunku). Ze złotowej opłaty Deutsche Banku wycofał się co prawda szybko rakiem, ale jednak dbNET nie jest już tak „łatwo darmowe” jak kiedyś.
Mieć sponsora
O ile darmowe konto osobiste jest na rynku witane chlebem i solą, to na rachunki oferujące klientom nawet możliwość zarabiania czekają prawdziwe wiwaty i fajerwerki. Kiedy jednak pierwszy aplauz, a potem jego echo ucichną, a kura przestanie znosić złote jajka, w znacznie mniej spektakularny sposób banki potrafią ją oskubać.
Ot, za przykład może posłużyć Bank Millennium, który w 2011 r. zaoferował Dobre Konto. Wbrew nazwie, jego warunki wcale nie były dobre, a wprost świetne. Co prawda klientów mBanku mogłyby one bulwersować - aby konto i karta były za darmo, istniała konieczność wpływów na rachunek min. 1 tys. zł w miesiącu, i dokonania przynajmniej jednej płatności w sklepie - ale realnie rzecz biorąc nie były wygórowane. Tym bardziej, że osoby, które heroicznie podjęły się jego realizacji, mogły liczyć na zwrot 3 proc. wartości transakcji w sklepach czy na stacjach benzynowych. Maksymalny miesięczny zwrot ustalono na poziomie 50 zł, ale do tej granicy „doskakiwali” tylko klienci wydający 1 667 zł kartą w miesiącu, a więc grono nie bardzo liczne.
W 2013 r. zaczęło się jednak stopniowe psucie Dobrego Konta. Najpierw 3 proc. moneybacku zostało zastąpione przez 3 zł za każde pełne wydane 100 zł. Tym samym transakcje na kwotę niższą niż 100 zł w ogóle nie były premiowane, a tak samo nagradzane były płatności na 100 zł jak i na 199,99 zł. A potem w ogóle ideę zwrotów Bank Millennium zmiął i wyrzucił do kosza. Prawdopodobnie w tym momencie uznał także, iż nadużyciem jest dalsze nazywanie tegoż rachunku Dobrym Kontem, więc po pół roku zastąpił je porównywalnym Kontem 360o.
Podobne rozczarowanie przeżyli klienci Alior Sync (dzisiejsze T-Mobile Usługi Bankowe). W połowie 2012 r. z pompą ruszyła ta marka Alior Banku, a konto oferowane przez nią było prawdziwym szlagierem. Alior Sync zaproponował nie tylko bezwarunkowo darmowe konto i kartę oraz 10 bezpłatnych przelewów natychmiastowych, ale także aż 5 proc. zwrotu za transakcje w Internecie, z ograniczeniem maksymalnej miesięcznej premii na poziomie aż 1 250 zł. Pierwszy „kwas” powstał bardzo szybko po inauguracji konta, bo okazało się, że co więksi spryciarze (a w zasadzie kanciarze) dokonywali fikcyjnych transakcji na tysiące złotych, naciągając tym samym Sync. Ten zareagował bardzo ostro, strasząc nawet prokuraturą, czym sympatii klientów raczej sobie nie zaskarbił.
W swojej bezwarunkowej dobroczynności Alior Sync nie wytrzymał długo. Już po kilku miesiącach wykreślił z listy premiowanych transakcji niektóre z nich, a grupę beneficjentów ograniczył do aktywnych klientów (m.in. wpływ wynagrodzenia albo średnie saldo 1,5 tys. zł). Po kolejnym półroczu skreślił dwie pierwsze cyfry w limicie zwrotów na miesiąc, i z 1 250 zł zrobiło się „ledwie” 50 zł, a do tego tylko 200 zł rocznie. Aż w końcu nastał kwiecień 2014 r., kiedy klienci Alior Syncu obudzili się w nowej, zupełnie „niemoneybackowej” rzeczywistości. A ostateczny cios, przede wszystkim męskiej części klienteli, Alior Sync zadał miesiąc później, przybierając różowe barwy wskutek przemianowania się na T-Mobile Usługi Bankowe.
Od bohatera do zera, a ściśle rzecz biorąc od 50 zł do 0 zł miesięcznie, przebył drogę także Bank BGŻ i jego Konto z Podwyżką (potem zmodyfikowane na Konto z Premią). Zaprezentowane pod koniec 2010 r., zakładało nagradzanie klientów co miesiąc prezentem w postaci 1 proc. najwyższego wpływu na rachunek. Maksymalnie zarobić można było 50 zł - tyle dostawali klienci z pensją 5 tys. zł netto i więcej. Całkiem nieźle, i to w zasadzie za nic. W zasadzie, bo warunkiem otrzymania premii było dokonanie trzech transakcji bezgotówkowych w miesiącu. Do zrobienia. Potem wymóg trzech operacji zmienił w konieczność wydania w miesiącu 300 zł, co już było trudniejsze do wykonania.
W końcu BGŻ pękł ostatecznie, i od maja 2013 r. o 1-procentową premię trzeba było się już naprawdę postarać. Po pierwsze, do żądanej kwoty transakcji bezgotówkowych kartą dorzucono kolejne 200 zł, i odtąd domagano się obrotu na karcie w wysokości pół tysiąca złotych. Po wtóre, poza kontem osobistym klient musiał zaopatrzyć się także w inny produkt z gamy BGŻ - rachunek oszczędnościowy czy lokatę (na których ulokuje się min. 5 tys. zł), limit kredytowy w rachunku albo kredyt gotówkowy. Po niespełna roku bank postanowił w ogóle przemeblować swoją ofertę kont osobistych, i premiowanie klientów wywiózł na wysypisko historii.
Co z tego wynika?
Oczywiście, przykładów można by mnożyć, wielu klientów miałoby do opowiedzenia własne historie o tym, jak jego bank po imponującej inauguracji systematycznie obniżał swoje loty. Wniosek płynący z historii jest więc taki, że to co dobre od banków nie trwa wiecznie. Konkluzja niby prosta, ale jednak smutna. Bank oferuje świetne konto osobiste? Ciesz się tą hojnością póki możesz.
W tym kontekście warto jednak pewną pochwałę złożyć na ręce Alior Banku. Co prawda i on ma swoje za uszami - podróż konta osobistego z ceny 3 zł w 2009 r. do nawet 17 zł za użytkowanie karty i konta obecnie - ale powziął jednak mocne postanowienie poprawy. A jako instytucja finansowa wiodąca prym w gwarantowaniu wszystkiego, zobligowała się wobec osób, które założą Konto Wyższej Jakości, do niemajstrowania przez 5 lat przy tabeli opłat i prowizji opisującej ten rachunek.
Konto Wyższej Jakości zawitało w Alior Banku w maju br., a jego opłaty ograniczają się do faktycznego 0 zł. Absolutnie za wszystko - konto, kartę, wszystkie bankomaty na świecie, wypłaty z kas wszystkich banków na świecie, przelewy natychmiastowe, przelewy zagraniczne, wpłatomaty. Taniej po prostu być nie może. Są tylko dwa warunki - wpływ na rachunek min. 2,5 tys. zł miesięcznie, i 700 zł wydane kartą na miesiąc. Może i te wymogi nie są bezproblemowe do wykonania, ale za to obietnica banku (jak na polskie, przedstawione powyżej realia) - unikatowa.
W ekonomii przyjęło się mówić, że „nie ma darmowych obiadów”. W przypadku kont osobistych - może i są, ale jak pokazuje historia, prędzej czy później odbijają się bankom i ich klientom solidną czkawką.
Autor: Mikołaj Fidziński
Comperia.pl